Newsy

MENU. Dziewczyna z „Gambitu Królowej” serwuje soczyste mięso

Anya Taylor-Joy to jedna z tych aktorek młodego pokolenia, której karierę obserwuję z wyjątkowym zainteresowaniem. „Gambit Królowej”, „Czarownica”, „Emma”, „Wiking”, „Ostatniej nocy w Soho”… Argentynka bardzo starannie dobiera współprace, najczęściej decydując się na udział w niebanalnych projektach. Nie inaczej jest w przypadku jej najnowszego filmu. „Menu” to wyśmienita satyryczna uczta, w której wysmakowany humor doprawiono szczyptą grozy i horroru.

Danie pierwsze: Anya Taylor-Joy

Taylor-Joy powraca w „Menu” do rudych włosów, które stanowiły jej znak charakterystyczny w „Gambicie Królowej”. Po raz pierwszy od dłuższego czasu występuje też w filmie z akcją osadzoną we współczesności – niezwykła, lekko „elfia” uroda sprawia, że reżyserzy najchętniej obsadzają aktorkę w produkcjach historycznych, kostiumowych lub z wątkami fantastycznymi. Jej rola w „Menu” również nie jest typowa: jak wszystkie w wykonaniu tej aktorki.

Margot – bohaterka Anyi – już od pierwszych scen filmu sprawia wrażenie outsiderki. Razem z chłopakiem wybiera się na proszoną kolację do szalenie ekskluzywnej restauracji na wyspie, ale w odróżnieniu od pozostałych gości imprezy w ogóle nie wydaje się tym faktem przejęta. Wywodzi się też z niższej klasy społecznej niż zgromadzeni. To konkretna, twardo stąpająca po ziemi dziewczyna, dla której cały blichtr tego wyjazdu jest raczej nużący i śmieszny niż luksusowy. Być może przez to jako jedna z pierwszych zaczyna orientować się, że w kolacji u ekscentrycznego mistrza kuchni Slowika chodzi o coś więcej niż jedzenie… ale nie będę zdradzać szczegółów.

Margot nie jest częścią grupy także w dosłownym sensie: została wpisana na pieczołowicie skomponowaną listę gości dosłownie na ostatnią chwilę. W restauracji Slowika obowiązują zapisy na długie miesiące wprzód, a niezaplanowane pojawienie się panny Margot w miejsce innej osoby zapoczątkuje ciąg niespodziewanych wydarzeń w starannie zaaranżowanym przez obsługę przebiegu wieczoru…

Danie drugie: Nicholas Hoult

Nicholas Hoult wyjątkowo przekonująco wciela się w pociesznych idiotów, co udowodnił m.in. rolą cara Piotra w serialu „Wielka”. Również w „Menu” miał okazję zademonstrować swój komediowy talent. Wypada świetnie jako partner Margot i psychofan mistrza kuchni Slowika, desperacko starający się zasłużyć na jego pochwałę. W jednej scenie wydaje się śmieszny, w innej nam go żal.

Oprócz pary głównych bohaterów także pozostali goście restauracji są bardzo wyrazistymi postaciami. Grupka sportowców, zblazowany gwiazdor filmowy z kochanką, miliarder zdradzający żonę, oschła krytyczka kulinarna, której nieprzychylne recenzje pogrążyły karierę niejednego dobrze zapowiadającego się szefa kuchni: szybko zauważamy, że „Menu” ma sporo zjadliwych rzeczy do powiedzenia o nieprzyzwoicie bogatych i uprzywilejowanych ludziach.

Danie trzecie: Ralph Fiennes

Jest wreszcie i On: szef kuchni Slowik. Pochodzący ze Słowacji kucharz, który ciężką pracą i talentem wypracował sobie najwyższą pozycję w branży. Teraz na stolik w jego autorskiej restauracji trzeba czekać miesiącami. Do kuchni podchodzi jak do najwyższej sztuki i takiego samego szacunku dla swojego kunsztu oczekuje od innych. Mistrz szybko przestaje budzić w nas podziw, a zaczyna wywoływać lęk – jest zimny i do bólu perfekcjonistyczny, a każde kolejne serwowane przez niego danie w jakiś sposób szydzi ze zgromadzonych gości (na co szybko zwraca uwagę Margot).

Slowik to popisowa rola Ralpha Fiennesa. Aktor po raz kolejny gra tutaj mocno niepokojącą postać. Więcej w tej kreacji podobieństw do lorda Voldemorta czy nazisty z „Listy Schindlera” niż romantycznego kochanka z „Angielskiego pacjenta”. Patrząc w chłodne, błękitne oczy Fiennesa i na jego niewzruszoną twarz czujemy ciarki na plecach. Zaczynamy się zastanawiać, jaki będzie kolejny ruch tego mężczyzny i o co tak naprawdę mu chodzi?

Co na deser w „Menu’?

„Menu” jest filmem ekscentrycznym i szalonym, pod gust osób, które oczekują od kina pewnej oryginalności. Jeśli nie będziecie doszukiwać się w tym filmie psychologicznego prawdopodobieństwa i realizmu, to najprawdopodobniej wyjdziecie z kina w pełni nasyceni. „Menu” to czarna komedia, która nie bierze siebie zbyt serio.

Dobra zabawa idzie jednak w parze z dyskretnym komentarzem społecznym. W „Menu’ można dopatrzeć się satyry na podziały klasowe, na konsumpcjonizm, na kult bogactwa i ślepą pogoń za luksusem: przy jednoczesnej pogardzie części społeczeństwa dla osób, które ciężką pracą te wszystkie dobra wytwarzają. Ten film to też swoista revenge fantasy dla wszystkich, którzy pracowali kiedyś w gastronomii lub usługach i miewali ochotę odegrać się na jakimś wyjątkowo nieprzyjemnym, traktującym ich z góry kliencie. „Menu” to wizja tego, co mogłoby się stać, gdybyśmy zamienili miejsca przy stole – gdyby to pracownik miał pełną władzę nad swoim klientem, nie na odwrót.

Dobra rada na koniec: najedzcie się porządnie przed seansem lub zabierzcie na salę nachosy. W kinie czekać was będzie półtorej godziny patrzenia na rozmaite potrawy, obserwowania kucharzy przy pracy, słuchania rozmów o wykwintnej sztuce kulinarnej… zgłodniejecie na pewno, gwarantuję. A patrzenie na pyszne jedzenie z pustym żołądkiem to tortura gorsza od tej, która w „Menu” będzie udziałem… ups, już nic nie mówię.

Nie pozostaję mi już nic więcej, jak życzyć smakowitej zabawy i zaprosić na film „Menu” do Multikina.

Redakcja