Newsy

BABILON. Szklane sufity, wiszące ogrody, złote deszcze

Z przykrością obserwuję słabe wyniki „Babilonu” w box office. Film zbiera mieszane recenzje i najprawdopodobniej nie zarobi na siebie. Został także niemal całkowicie pominięty w nominacjach Oscarowych, co jest szczególnie barbarzyńskie w przypadku kreacji Margot Robbie. Dlaczego po raz kolejny ciekawy i oryginalny film jest tak mocno niedoceniany? Nie wiem, ale postaram się zachęcić niezdecydowanych do dania mu szansy.

Nawet najwięksi krytycy najnowszego obrazu Damiena Chazelle’a nie mogą odmówić mu wizualnego piękna. To film stworzony, by oglądać go na wielkim ekranie. Wspaniałe sceny głośnych imprez, portrety wystawnego hollywoodzkiego życia i perypetie z planów filmowych inspirowane prawdziwymi wydarzeniami zasługują na doświadczanie ich w najwyższej jakości technicznej. To bardzo sensoryczne doświadczenie, silnie oddziałujące na zmysły. Osobnym bohaterem filmu jest soundtrack stale współpracującego z Chazelle’m i odpowiedzialnego m.in. za muzykę do „Whiplash” oraz „La La Land” Justina Hurwitza. Kompozytor genialnie wykorzystuje proste motywy, powtarzając je w różnych aranżacjach dostosowanych do charakteru sceny: od delikatnych i romantycznych wersji po te zawadiackie i jazzujące. Z kolei bezbłędny montaż pozwala nie zgubić się w tej historii pomimo mnogości wątków, zabójczego tempa i przeskoków czasowych.

Niczego nie można zarzucić także umiejętnościom reżyserskim samego Chazelle’a, który na potrzeby „Babilonu” nakręcił jedne z najmocniejszych scen w całej karierze: równie spektakularne, co lądowanie na Księżycu z jego poprzedniego filmu, czyli „Pierwszego człowieka”. Cała początkowa sekwencja imprezy, kręcenie pierwszego dźwiękowego filmu Nellie, walka z wężem, zejście do mrocznych podziemi u boku zdegenerowanego arystokraty, przeżycia wewnętrzne Manny’ego podczas oglądania „Deszczowej piosenki”… „Babilon” trwa trzy godziny, ale to film tak intensywny, ekstatyczny i zachwycający, że wcale nie odczuwamy jego metrażu.

Zwiastun filmu „Babilon” (z zastrzeżeniem, że dość słabo oddaje on charakter filmu):

Wreszcie: cała zgromadzona na potrzeby filmu gwiazdorska obsada daje prawdziwy popis swoich umiejętności. Największe wrażenie robi oczywiście Margot Robbie jako nieszczęśliwa i szalona Nellie, dziewczyna z nizin społecznych, która na chwilę staje się gwiazdą filmową, ale nie potrafi dostosować się do zmiennych warunków branży. „Babilon” nie jest jednak koncertem jednej aktorki, tylko całej plejady aktorów. Brad Pitt jako trudny człowiek i wielka gwiazda, której blask nieuchronnie zaczyna przemijać z wiekiem, gra troszkę sam siebie. Młody i stosunkowo nieznany aktor Diego Calva w żaden sposób nie dał się przytłoczyć partnerującym mu gwiazdom i wykreował sugestywny portret chłopaka, który różnymi drogami ściga niedostępne marzenie o sławie. Świetna jest Jean Smart jako zblazowana, ale doskonale znająca reguły gry recenzentka; Tobey Maguire autentycznie przeraża i obrzydza w swoim krótkim epizodzie; sensualna Li Jun Li magnetyzuje za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. No i Margot Robbie w końcu dostała okazję, by wystąpić we wspólnych scenach ze swoją bliźniaczką, Samarą Weaving. Dobry występ zaliczyła również Polka, Karolina Szymczak, która wcieliła się trzecioplanową postać węgierskiej śpiewaczki operowej o nader wybuchowym temperamencie.

Co zatem tak dzieli odbiorców „Babilonu”? O co czepiają się widzowie i krytycy, dlaczego film budzi tak skrajne emocje? Po pierwsze, tytuł nie bez powodu ma kategorię wiekową R, czyli zawiera sceny seksu i przemocy. Twórcy pokazują na ekranie wiele, od scen orgii i wyuzdania po różnego rodzaju obrzydliwości: to nie przypadek, że „Babilon” zaczyna się od epizodu ze srającym prosto na kamerę słoniem. Po drugie, krytycy zarzucają filmowi pustkę, bycie wydmuszką. Brak opowiedzenia o czymś ważnym i oryginalnym. O ile rozumiem, że mocne sceny mogą odrzucać co wrażliwszych widzów, to z zarzutem o przerost formy nad treścią muszę się już zdecydowanie nie zgodzić. „Babilon” nie jest filmem z tezą, nie prowadzi narracji w klasyczny sposób, ale z pewnością opowiada o czymś, chociaż zostawia widzowi spore pole do interpretacji.

Portret zmierzchu pewnej epoki

Akcja „Babilonu” rozpoczyna się w latach 20. w Bel Air. W Hollywood był to czas świetności kina niemego, ale również rozpasanego szaleństwa i dekadencji. Film był wówczas stosunkowo nową sztuką, dlatego ani praca na planie, ani BHP nie zostały jeszcze skodyfikowane. Wolność twórcza i eksperymenty szły ręka w rękę z niekontrolowaną dzikością i niebezpieczeństwem dawnego Hollywood.

Wielkie zmiany czają się jednak na horyzoncie. Wprowadzenie dźwięku do filmu niebawem przetasuje zasady gry. Obowiązujący od lat 30. konserwatywny kodeks Hayesa sprecyzuje, co gwiazdom kina wolno na ekranie, a co poza nim; narzuci,  o czym można w filmach mówić, a czego pod żadnym pozorem nie pokazywać; określi, jak aktorzy i aktorki mają się zachowywać w życiu prywatnym, żeby nie demoralizować amerykańskiego społeczeństwa.

Główni bohaterowie są w centrum tych przemian; każdy z nich jakoś w nich współuczestniczy i na każdego wywierają one wpływ. Często destrukcyjny. W mit o Babilonie wpisane są nie tylko przepych i grzech, ale też nieuchronny upadek, zesłana przez Boga kara i zniszczenie. Atmosfera schyłkowości unosząca się nad wszystkim w filmie skłania do wysnuwania analogii z naszą epoką, również naznaczoną odchodzeniem starego świata i transformacją w coś nowego, niewyraźnie majaczącego na linii wzroku. „Babilon” to portret konkretnej epoki, który równocześnie stanowi uniwersalną przypowieść o przemijaniu i efemeryczności ludzkiego życia.

Blaski i cienie Hollywood oraz przemysłu rozrywkowego jako takiego

Jednocześnie odrażające i zachwycające, piękne i wstrętne – takie jest międzywojenne Hollywood w ujęciu Chazelle’a, a wyjątkowość jego „Babilonu” polega na tym, że portretowany świat potrafi być taki równocześnie. To tętniący życiem, wielowymiarowy organizm. Niejednoznaczny i niepodlegający łatwej ocenie.

Ten film to list miłosny do kina, ale nie laurka. Miłość Chazelle’a do X muzy jest trudna, dojrzała i po przejściach. W odróżnieniu od nostalgicznych opowieści o przeszłości, które w ostatnim czasie tak często pojawiają się na ekranach (od „Fabelmanów” po „Belfast”), „Babilon” nie ulega czarowi nostalgii i wywleka na wierzch sporo brudów oraz skandali. Odważnie mówi o grzechach Hollywoodu: może właśnie dlatego ten film okazał się tak niewygodny i pominięto go w rozdaniach nagród? Amerykańska branża filmowa z lat 20. i 30. to w „Babilonie” świat pełen rasizmu, mobbingu  i bezdusznej eksploatacji talentów, gdzie wykorzystuje się zwierzęta, a role załatwia się przez łóżko lub po znajomości. Narkotyki, ekscesy i dewiacje są na porządku dziennym. Rację mają ci, w których rękach znajdują się pieniądze. Czy wiele się zmieniło w Fabryce Snów?

Chazelle nie boi się schodzić do najniższych, najbardziej obrzydliwych podziemi przemysłu rozrywkowego. W jednej z najbardziej przerażających (i najlepiej nakręconych!) sekwencji wylądujemy w spelunie, w której organizowane są krwawe walki w klatkach, można też obejrzeć mężczyznę jedzącego szczury lub tzw. freak shows, czyli „wystawę” osób z rozmaitymi niepełnosprawnościami. Takie miejsca naprawdę kiedyś istniały. Dzisiaj na najprymitywniejsze, najbardziej wojerystyczne ludzkie pragnienia odpowiadają natomiast pornografia, patostreamy, horror. Chazelle jest świadomy wpisanego w wiele widowisk okrucieństwa. Rozumie, że nie wszyscy ludzie poszukują w kinie piękna, niektórzy łakną ohydy i szoku. Filmy mogą podsycać zarówno to, co w człowieku najlepsze, jak i to, co najgorsze.

Nieznośny ciężar wielkiego talentu

„Babilon” jest hołdem dla osób, które złożyły swoje osobiste szczęście na ołtarzu sztuki. Film o bezwzględnych i okrutnych mechanizmach rządzących przemysłem rozrywkowym z dużą czułością portretuje tych, którzy zahipnotyzowani pięknem kina, obdarzeni talentem oraz wrażliwością, jak ćmy do ognia lecą w stronę „zrobienia ze swoim życiem czegoś więcej” (według słów Manny’ego), spalając się w autodestrukcyjnej pogoni za sukcesem. Inspirację dla Chazelle’a stanowiły biografie m.in. Johna Gilberta i Clary Bow. Oboje byli gwiazdami kina niemego, których kariery załamały się po przełomie dźwiękowym. Oboje również przedwcześnie zmarli: on wycieńczony alkoholizmem, ona postępującą chorobą psychiczną.

To także opowieść o zderzeniu ze szklanym sufitem. Dla Manny’ego nieprzekraczalną granicą jest jego latynoskie pochodzenie, które blokuje mu drogę do pełnego sukcesu w białym Hollywood. Także jego kolega, genialny czarnoskóry trąbkarz, w przedwojennym kinie może liczyć co najwyżej na upokarzające występy w minstrel shows, gdzie pokazuje się go z twarzą pomalowaną pastą do butów. Nellie nie zaleczy swoich ran z dzieciństwa i kruchej psychiki, przez co zderzenie ze sławą okaże się dla niej zabójcze; z kolei jej wulgarny sposób mówienia i prostacka maniera pogrążą jej karierę po wprowadzeniu dźwięku do filmów, kiedy to głos aktorki zacznie mieć ogromne znaczenie.

W jednej z piękniejszych scen „Babilonu” Jean Smart rozmawia z Bradem Pittem o tragedii wpisanej w los gwiazdy filmowej. Każdy aktor i aktorka ma swoje pięć minut, moment blasku, dla którego się urodził. Ale to światło kiedyś musi się wypalić, czas każdej gwiazdy musi kiedyś minąć, a wtedy jest skazana na powolne blaknięcie i popadanie w zapomnienie. Po każdym artyście pozostaje jednak ślad dla potomności, ten najjaśniejszy moment jego blasku: cegiełka, jaką dołożył od siebie do budowania gmachu sztuki, której przez całe życie służył.  Co jeszcze bohaterka Jean Smart mówi bohaterowi Brada Pitta? O tym już przekonacie się sami, oglądając film.

„Babilon” jest odważny, brawurowy, nietuzinkowy, rozpasany, oryginalny i autorski. Nie każdy wyjdzie z tej imprezy zadowolony… ale warto podjąć ryzyko i na nią wpaść.

 Redakcja